Serdecznie zapraszam na wywiad z Lidią Liszewską oraz Robertem Kornackim autorami cyklu o Matyldzie i Kosmie.
Jak to się stało, że postanowili Państwo wspólnie napisać książkę?
R.: Złożyło się na to wiele czynników,
z kilku z nich pewnie do końca nie zdajemy sobie sprawy. Przyjęliśmy, że po
prostu spotkaliśmy się w dobrym czasie i odpowiednim miejscu, a los okazał się
na tyle łaskawy, że na chwilę – sięgając po tekst piosenki Marka Skolarskiego –
przestał ukradkiem drwić, choć pewnie wciąż się z nas śmieje. A my mamy
nadzieję, że nie dostaliśmy w darze fałszywego klejnotu…
L.: OK, to była taka poetycka geneza
naszej współpracy, ale wracając na ziemię warto przypomnieć, że napisaliśmy dla
zabawy bajkę na konkurs Biedronki. Zakwalifikowała się ona do finałowej setki
konkursowych tekstów, a my pomyśleliśmy wtedy, że skoro udało nam się stworzyć
wspólnie małą formę, to może i z czymś większym sobie poradzimy. Zawsze dużo
rozmawialiśmy o literaturze, bo znamy się od lat, spotkaliśmy się już w szkole
średniej, przyjaźnimy się. Od słowa do słowa powstał zamysł tekstu, który
przerodził się w piękną historię prawdziwej miłości. Historię życia Kosmy i
Matyldy.
Co było dla Państwa główną inspiracją do napisania „Napisz do mnie”?
L.: Jednym z moich ulubionych pisarzy
polskich jest Janusz Leon Wiśniewski, doskonale pamiętam jakie reakcje
wzbudziła swojego czasu powieść „Samotność w sieci”. Zastanawiałam się czy
byłoby możliwe, by w dzisiejszych czasach dwoje ludzi połączyło się dzięki bardziej
tradycyjnym formom komunikacji, znanym już chyba tylko naszym dziadkom. Jak
widać, nie tylko ja się nad tym zastanawiałam, bo w wielu recenzjach czytelnicy
podkreślają właśnie ten aspekt – nostalgię za tym, co już odchodzi. Za
przyspieszonym biciem serca podczas otwierania koperty czy pachnącymi kartkami
papeterii. Listy okazały się strzałem w dziesiątkę.
R.: Ja nie do końca ulegałem magii
książek pana Janusza, co nierzadko było przyczynkiem do sporów. W efekcie
jednego z nich Lidia obruszyła się i wykrzyczała: jak jesteś taki mądry to
napisz lepiej niż Wiśniewski. To było jak rzucenie rękawicy, więc nie zostało
mi nic innego jak przystąpić do pracy. Oczywiście nie zbliżyliśmy się nawet do
formatu wielkiego mistrza polskiej literatury obyczajowej, ale zrobiliśmy to na
tyle dobrze, że uzyskaliśmy na każdy z trzech tomów „polecajkę” od autora
„Samotności w sieci”.
L.: Tyle jeśli chodzi o inspirację co
do formuły powieści. Natomiast sama historia siedziała gdzieś głęboko w nas,
składają się na nią nasze przeżycia i obserwacje. Proszę pamiętać, że
urodziliśmy się na początku lat 70-tych ubiegłego stulecia, trochę więc po
ziemi chodzimy i sporo rzeczy mieliśmy okazję zobaczyć. Skoro mój kolega na
początku odwołał się do klasyki polskiej piosenki, to ja sięgnę głębiej, do
Norwida. Kiedy mieliśmy już formułę i wizję tej książki, wystarczyło
„odpowiednie dać rzeczy słowo”.
Czy pisanie ostatniego tomu „Zostań ze mną” sprawiło państwu ulgę, że to już koniec trylogii, czy może myśleliście Państwo, aby kontynuować losy Kosmy i Matyldy?
R.: Pewnie każde z nas podchodzi do
zakończenia pracy nad trylogią inaczej, ja akurat mam mieszane uczucia. Cieszę
się, że udało nam się poprowadzić bohaterów dość sprawnie, dać im wyraziste
charaktery, a postaci drugoplanowe uczynić nie tylko tłem, ale pełnoprawnymi
uczestnikami wydarzeń. Oceniam ten rok, jaki minął od debiutu do wydania
trzeciego tomu, bardzo pozytywnie. Ale chciałbym też już iść dalej, poświęcić
czas innej parze bohaterów.
L.: Byłam skoncentrowana do ostatniej
chwili pracy nad redakcją tekstu. Kiedy uznaliśmy, że zrobiliśmy to, co sobie
założyliśmy od samego początku tworzenia tego tomu, odczułam rodzaj ulgi. Bo
czuję, że to jest to; po prostu. Ale przed nami jeszcze opinie czytelników...
Będę tęsknić za Matyldą i Kosmą, ale nie ukrywam, że wyrywają się ze mnie już
inne historie, które od dawna noszę gdzieś pod skórą.
Która okładka trylogii najbardziej się Państwu podoba? Czy mieli Państwo wpływ na ich powstanie?
R.: Bardzo długo trwało „dogrywanie”
się w tym względzie między nami, a opiekunką tytułu z ramienia Wydawnictwa,
Adrianą Biernacką. Mam wrażenie, że nie do końca potrafiliśmy określić czego
oczekujemy, wiedzieliśmy jednak doskonale na co się nie zgodzimy i to dość
wyraźnie artykułowaliśmy. I w takiej atmosferze powstała niebieska okładka,
która i nas i wielu odbiorców rozłożyła na łopatki. Malinowa okładka drugiego
tomu została przez nas oprotestowana, ale za późno było na zmiany, natomiast
przy tomie trzecim nie mieliśmy już żadnych zastrzeżeń. Uważam, że jest równie
piękna, jak ta pierwsza, błękitna.
L: Pamiętam bicie serca, kiedy po raz
pierwszy zobaczyłam "Napisz do mnie". Byłam szczęśliwa. Darzę ją
ogromnym sentymentem; jest po prostu w punkt! Ostatnia też ma w sobie to coś...
Nie wiem, czy gdybyśmy sami je tworzyli, efekt byłby tak dobry. Dlatego cieszę
się, że mamy możliwość pracy z profesjonalistami. Jak widać, wiedzą co robią,
więc nie zawsze wchodzimy im w drogę.
Czy w Państwa książkach pojawiają się elementy z prawdziwego życia?
L.: To pytanie pada często. Powtórzę
więc to, o czym mówię na spotkaniach z czytelnikami. Sztuka, a pisanie powieści
to jeden z jej rodzajów, karmi się tym, co mamy w sobie. Im w nas więcej
przeżyć, emocji, lęków, pytań, tym bardziej jest wartościowa,
wielopłaszczyznowa, prawdziwa i krwista. Nie istnieje w zupełnym oderwaniu od
nas samych. A my składamy się z tego, co było naszym udziałem, naszych
bliskich, przyjaciół i ze śladów, które zostawia w nas każda z dziedzin życia,
której dotykamy. W naszych bohaterach więc po trosze jesteśmy i my sami. Tego
nie da się obejść, ja nawet z tym szczególnie nie walczę.
R.: Moja córka ma na imię Michalina,
drugie imię syna to Kosma – to dwa najbliższe mojemu sercu zapożyczenia ze
świata realnego. Helmut to całkiem prawdziwy pies, który przybłąkał się do mnie
jakieś dwie, albo i trzy dekady temu. Lidia maluje na tkaninach, podobnie jak
wymyślona Matylda, ja setki godzin spędziłem przy radiowym mikrofonie. Te
odniesienia można mnożyć, za co zresztą przy każdej okazji przepraszamy naszych
znajomych, którzy nie zawsze świadomie stali się podbudową opowiadanej
historii.
Czy postać któregoś z bohaterów była inspirowana prawdziwą osobą?
L.: Jest ich kilka. Tworząc postać
dziadka Matyldy miałam przed oczami własnego, który, dokładnie tak jak ten z
powieści, chodził kilka kilometrów podpierając się na starym rowerze, żeby
przynieść mi torebkę świeżych czereśni - chociaż galopująca astma spowalniała
każdy jego krok. Moja mama, która czytała potem ten fragment w gotowej już
książce, poznała w tej postaci, nieżyjącego od dawna, swojego ojca. To
był dla nas obydwu bardzo wzruszający moment.
R.: To zastanawiające, że w cechy i
zachowania naszych dziadków „ubraliśmy” przynajmniej kilka postaci z tej
trylogii. Jesteśmy już w takim wieku, że pozostały nam po nich jedynie
wspomnienia. Takie odwołania w tekście to jak pozdrowienia wysyłane gdzieś tam,
w górę. Znając mojego dziadka Zygmunta, komentuje je teraz po lwowsku…
Co podczas pisania całej trylogii sprawiało Państwu największą trudność?
L.: Nie wszystko zawsze szło gładko...
Myślę, że czułam się najmniej komfortowo, kiedy wchodziłam "w buty"
Kosmy... Ta postać wciąż jest dla mnie tajemnicą. Wcielanie się w męskie
postaci w ogóle nie przychodzi mi łatwo; mężczyzna nigdy nie odkryje się do
końca przed kobietą, więc wolę, kiedy "pracuje" nad nimi współautor.
Dzięki temu na końcu wszystko gra. Uzupełniamy się, podajemy sobie w tekście
to, czego drugie z nas nie posiada, albo nie do końca rozumie.
R.: Ja z kolei miałem permanentny
kłopot z czasem. Pisanie książek nie jest jeszcze moim sposobem na życie, więc
muszę godzić to zajęcie z pracą zawodową. A pracuję w urzędzie, nierzadko w
weekendy, do tego dochodzą obowiązki związane ze sportową aktywnością mojego
syna – jestem kierownikiem jego drużyny piłkarskiej. Ten brak czasu szczególnie
dotkliwie dał się we znaki przy pracy nad tomem trzecim, który powstawał w gorącym
okresie przedwyborczym. Byłem wtedy w kompletnym niedoczasie i tylko
wyrozumiałość Adriany oraz pomoc Lidii sprawiły, że dotrzymaliśmy terminu i
książka ukaże się na czas. Jak widać nie mamy problemu z samą materią
literacką, a bardziej z ogarnięciem technologii tworzenia (śmiech).
Jak Państwu udaje się pogodzić pisanie książek z codziennymi obowiązkami – pracą, domem?
R.: Wbrew pozorom, można to pogodzić,
trzeba tylko do tematu podejść twórczo. Kiedy koszę trawę lub wieszam pranie,
nie myślę jak dotychczas o walorach co bardziej urodziwych mieszkanek
sąsiednich posesji, tylko kontempluję i prowadzę dialog z bohaterami naszych
książek. Sąsiedzi mają mi to zresztą za złe, bo nijak nie mogą zrozumieć,
dlaczego zamiast zwyczajowych pogawędek ja od roku wybieram gadanie do siebie podczas
kręcenia się po podwórku.
L.: Moje dzieci wyfrunęły już z gniazd,
więc korzystam z tego etapu życia, kiedy mogę skupić się prawie wyłącznie na
sobie i swoich potrzebach. Wreszcie mam czas, żeby rozwinąć skrzydła swoich możliwości.
Nie pracuję wprawdzie na żadnym etacie, ale pilnuję, żeby nie marnować dnia. W
tej chwili łączę pisanie z malowaniem na tkaninach i tworzeniem dekoracyjnej
ceramiki. Mam nadzieję, że tak już pozostanie, bo proces tworzenia ma w sobie
coś z magii, z której nie chciałabym rezygnować...Najgorzej ma chyba jednak mój
mąż, bo czasami zapominam o obiedzie w ferworze walki z literkami i tym, co
natychmiast chce wyjść z mojej głowy. Rzadko bywam też na zakupach, mój ogród
często woła o pomstę do nieba, za to pająki w zapomnianych kątach mają się
wyjątkowo dobrze...Wybrakowana ze mnie gospodyni i bardzo daleko mi do ideału
żony. Cóż... cała ja.
Czy rozpoczynając pisanie pierwszego tomu wiedzieli Państwo już, jak zakończy się ta trylogia? Czy proces tworzenia kolejnych stron był spontaniczny?
R.: Od początku do końca była to
rozkoszna podróż w nieznane. Wiedzieliśmy tylko, że dwójka głównych bohaterów
trafi na siebie dzięki listowi, ale jakie będą konsekwencje tego spotkania, nie
zdawaliśmy sobie sprawy. Tworzenie każdego z tomów odbywało się więc w taki
sposób, że wymienialiśmy się swoimi fragmentami. Polegaliśmy w pełni na swojej
intuicji ograniczając ingerencję osób trzecich do zera, zwłaszcza naszych
najbliższych.
L.: Uznaliśmy, że musimy konsekwentnie
obstawać przy swojej wizji, nie słuchać podpowiedzi i wskazówek.
R.: To była bardzo trafna decyzja. Mąż
Lidki kiedy przeczytał zakończenie „Napisz do mnie” powiedział: nie róbcie
tego, takim finałem przegracie swoją szansę. Nie wiem, czy chciał w ten sposób
namówić nas na happy end, ale prawda jest taka, że trudno dziś wyobrazić sobie
pierwszy tom bez wymyślonej przez nas dramaturgii. I to właśnie utwierdziło nas
w przekonaniu, że efekt pracy pokazywać należy dopiero po postawieniu ostatniej
kropki.
Co Państwa motywuje do pisania?
L.: Wzruszenia czytelników, krytyka i
fakt, że jest ktoś, w kim zostawiam swój ślad, ktoś, kto czeka na moje słowa i
pod ich wpływem zatrzyma się choć na chwilę, zastanowi. I lubię moment, kiedy
mogę zaskoczyć mojego współautora, bo jego bardzo trudno zaskoczyć. Jest
wymagającym partnerem w pracy, więc kiedy mi się to w końcu udaje, dostaję
dodatkowy zastrzyk literackiej adrenaliny. Lubię pracować nad sobą i lubię
pracować z najlepszymi. Obie sfery mają podobny stopień trudności, ale kto
powiedział, że będzie łatwo?
R.: Nie potrzebuję motywacji do
pisania. Należymy do – w gruncie rzeczy – niewielkiego grona szczęściarzy,
którym dane jest realizować swoje marzenia. Możemy wymyślać historie, przelewać
je na papier i w ten sposób gościć w tysiącach domów w całym kraju. Ludzie żywo
reagują i komentują nasze książki, podejmują pod ich wpływem odkładane od dawna
decyzje. To daje do myślenia. Zaglądam czasem do systemów informacji
bibliotecznej i widzę, że po nasze książki często trzeba ustawić się w kolejce.
Jako ubiegłoroczny debiutant nie potrzebuję większej motywacji. Po prostu piszę dalej…
Jakich autorów czytają Państwo na co dzień?
L.: Czytam bardzo dużo, w rozmaitych
gatunkach. Ale dobry thriller to jest to, przy czym jestem w stanie zarwać noc.
Ale jestem też zachwycona Tołstojem, Leśmianem, Papuszą, Irvingiem Stone'em...
Mogłabym długo wymieniać, bo nie mogłabym żyć bez książek. Ktoś to kiedyś
genialnie wymyślił. Takie światy równoległe - stoję okrakiem w obydwu!
R.: Wolny czas dzielę między seriale i
książki, od kilku lat z przewagą tych pierwszych. Po prostu kręci się teraz
genialne serie telewizyjne, czego nie mogę powiedzieć o seriach wydawniczych.
Ale czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce, choć nie zawsze do końca.
Jak Państwo uważają, co się składa na dobrą literacką historię?
R.: Ważne jest pierwsze zdanie, musi
być pies i sporo nieszczęścia. Hmmm, gdzieś to chyba widziałem! (śmiech)
L.: To składowa wielu rzeczy. Jedne
można wypracować, ale są i takie, których nie znajdzie się w żadnym podręczniku
do nauki pisania... Ważny jest pomysł, obudowanie zdarzeń w taki sposób, żeby
czytelnik w nie uwierzył, i krwiste postaci. Musi być cel tej historii i
odpowiednie słowa, które wypuszczą ją na wolność. Jeśli dołączy się do tego
warsztat, ciekawy styl, dokładną opiekę redakcyjną i ten indywidualny,
niepowtarzalny pierwiastek ludzki, który trzeba w sobie tylko znaleźć i
spróbować pokazać go światu, to jest to kapitał, który przy odrobinie szczęścia
może zacząć procentować.
Czy są w Państwa życiu momenty zwątpienia, chwile kiedy absolutnie brakuje weny? Jeśli tak, to jak sobie wtedy Państwo radzą?
L.: Są... Gdyby ich nie było, nie
byłoby mowy o pracy nad sobą, o udoskonalaniu się, nie miałaby znaczenia
krytyka. Nie jesteśmy nieomylni, nie jesteśmy perfekcyjni. W tym tkwi również
nasza siła i niepowtarzalność. Wątpię, zastanawiam się, myślę. Tak czuję.
Czuję, że teraz jestem bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy przychodzi moment
pustki twórczej, czytam... Zachłannie i wciąż z tym samym uczuciem ciekawości,
co znajdę na kolejnej stronie.
R.: Tym się różnimy, bo ja takich
momentów nie miewam. To znaczy, ja je po prostu pomijam i wyrzucam na margines.
Nie lubię zaśmiecać sobie głowy myśleniem, że coś nie idzie i teraz to z
pewnością utknę na dobre. Takie rzeczy nie mają prawa się zdarzyć. Zawsze można
wziąć psa na spacer i w głębi duszy pogadać poważnie z bohaterami powieści. W
końcu to oni są najbardziej zainteresowani, żeby praca szła gładko. Ważna jest
też piosenka. Odpowiednia piosenka jest w stanie „pociągnąć” mi cały rozdział.
Czasem mam wrażenie, że w tym moim pisaniu muzyka jest najważniejsza.
Który tom trylogii jest Państwu najbliższy i dlaczego?
L.: Pierwszy... To moje pierwsze
literackie dziecko. Tego pierwszego razu nigdy się nie zapomina. Bo był
spełnieniem mojego największego marzenia, żeby zobaczyć swoją książkę na
księgarskiej półce...
R.: U mnie podobnie. Byłem na zakupach
w galerii handlowej i w jednym z punktów gastronomicznych rozprawiałem się
właśnie z kubełkiem smakowitych kawałków kurczaka. Telefon piknął mi w
kieszeni informując o nadchodzącym mailu. Czułem, że to coś ważnego, więc tymi
oblepionymi panierką paluchami wygrzebałem komórkę i odebrałem wiadomość z
Czwartej Strony o propozycji umowy i harmonogramie prac. Natychmiast
zadzwoniłem do Lidki, kurczak zdążył mi wystygnąć i stracić smak, zanim skończyliśmy
wzajemnie się komplementować i przekonywać o swojej fajności. Tak podpisaliśmy
cyrograf na „Napisz do mnie”, które miało nazywać się „Konfitury z miłości”.
Jest mi najbliższy, bo otworzył nam drzwi do naszej Nibylandii.
Jakbyście Państwo zachęcili czytelników do sięgnięcia po swoje publikacje?
L.: To powieści o dojrzałym, pełnym
uczuciu; wielopłaszczyznowa historia z przestrzenią dla czytelnika i miejscem,
gdzie sam może się odnaleźć i wyłuszczyć dla siebie coś, co być może zechce
ponieść dalej. Czego życzylibyśmy sobie, a Państwu wzruszeń, które towarzyszyły
nam podczas malowania słowem tej opowieści.
R.: Amen!
Serdecznie dziękuję Państwu za udział w moim cyklu "Autor pod lupą".
Zapraszam do polubienia fanpage
Lidii Liszewskiej oraz Roberta Kornackiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy pozostawiony komentarz. ♥